Kobiety w kryzysie bezdomności. Łączy je poczucie braku celu i przynależności

W Polsce jest prawie 32 tys. osób bezdomnych, z czego 20 procent z nich stanowią kobiety. W ostatnich latach liczba kobiet w kryzysie wzrosła. Przyczyn bezdomności jest wiele: alkoholizm, konflikty rodzinne, eksmisja, stan zdrowia. Jak sobie radzić, gdy nie ma się własnego kąta a cały majątek stanowi walizka na kółkach? 

Kobiety w kryzysie bezdomności. Łączy je poczucie braku celu i przynależności

Tablica marzeń jednej z podopiecznych Fundacji Serce Miasta.

Foto: Magdalena Hejna

Niepozorny lokal w pawilonie na Pradze. Mleczna folia na szybach skutecznie odgradza od świata zewnętrznego. Nie ma szyldu ani oznaczeń. Tylko stojący na zewnątrz różowy stojak na ubrania zdradza, że to nie jest zwykłe miejsce. Siedziba Fundacji Serce Miasta to przestrzeń dla kobiet w kryzysie bezdomności. Ich azyl.

Przy drzwiach wita mnie Lusia Żagałkowicz, charyzmatyczna prezeska Fundacji. Zanim zdążę się przedstawić pyta z wyrzutem - Czemu nie wchodzisz do środka?

Patrzę na zegarek. Teoretycznie otwierają dopiero za kwadrans. - Zrobiło się zimno. Staramy się przychodzić jak najwcześniej, bo ktoś może czekać i marznąć na ławce - tłumaczy i gestem zaprasza do budynku.

Wolność bycia sobą

Wchodzimy do pomieszczenia z recepcją. Tutaj panie chcące skorzystać z pomocy wypełniają ankietę przyjęcia i podpisują regulamin pobytu. Tutaj mogą otrzymać podstawowe kosmetyki i środki higieniczne. Tutaj czeka się na wizytę u psychologa. Tu też w pierwszej kolejności trafiają worki z darami, które właśnie leżą na samym środku.

- To ubrania. Przed chwilą je przywieziono. Zaraz panie się nimi zajmą. Przejrzą je i posegregują - dostaję informację.

Idziemy korytarzem, w którym znajdują się wieszaki z płaszczami i kurtkami, pudła z butami, regały z odzieżą, toaletka z kosmetykami do makijażu a nawet stojaki z biżuterią. Wszystko, co potrzebne, aby kobieta mogła poczuć się kobietą. Nawet bezdomna.

- Jedną z najważniejszych rzeczy w Sercu Miasta jest wolność. Panie nie muszą pytać, czy mogą wziąć ten sweter, czy tamtą bluzkę - tłumaczy Lusia. - To nasz ukłon w stronę odzyskania sprawczości i kobiecości. Często jest bowiem tak, że kobieta po jakimś czasie terapii zaczyna o siebie dbać i to od razu widać. Zaczyna interesować się tym, żeby wyglądać dobrze - wyjaśnia. Dodaje także, że w Fundacji jest cały czas dostęp do świeżej bielizny, skarpetek i biustonoszy. Okazuje się, że to nie jest oczywiste. W Warszawie brakuje przystosowanych do potrzeb kobiet placówek.

Ubranie to część tożsamości

Lusia otwiera specjalną bramkę zabezpieczającą, oddzielającą korytarz od wąskiej klatki schodowej. Schodzimy na dół. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to pralka i suszarka. Pralka już pierze. - Na pewno na górze panie ustaliły kolejkę - mówi Lusia i dodaje, że samo pranie to nic w porównaniu z możliwością wysuszenia swoich ubrań od ręki. - Identyfikacja z własnym ubraniem jest bardzo ważna. Osoby w kryzysie bezdomności są pozbawione tego, żeby ich ulubiona odzież została z nimi na dłużej. Właśnie dlatego, że nie mają dostępu do pralki i suszarki - muszą wyrzucać swoje rzeczy. A każdy z nas ma przecież coś ulubionego, swojego, z czym się identyfikuje - podkreśla.

Na dole jest także toaleta i pokój kąpielowy z prawdziwego zdarzenia, ze światłami LED, muzyką i głębokim brodzikiem, który pozwala zanurzyć się w gorącej wodzie i zrelaksować.

Namiastka domu

Wchodzimy do salonu z aneksem kuchennym. Przy ścianach dwie kanapy, na środku stolik, regał, dalej stół jadalniany i część kuchenna. Z radia sączy się muzyka. W pomieszczeniu - nie licząc nas dwóch - jest pięć kobiet. Trzy kręcą się przy kuchni robiąc sobie coś do picia. Kolejna przegląda pudło z kablami i szuka słuchawek do telefonu, ktoś leży w rogu kanapy przykryty kocem. Jest przyjemnie i na swój sposób domowo. - Kładziemy nacisk, aby to było miejsce, gdzie kobiety mogą się położyć w ciągu dnia i sobie poleżeć. Zwracamy uwagę na to, że odpoczynek należy się także osobom, które nie pracują i że to nie jest coś, na co trzeba zasłużyć - przypomina Lusia. Osoby w kryzysie bezdomności cały czas są w trybie przetrwania - w natłoku myśli o tym, jak mogą zmienić swoją sytuację, ile rzeczy im nie wyszło, ile jest do załatwienia. - Ten umysł jest przeciążony, bo pracuje i to pełną parą - zaznacza.

Rozglądam się uważnie. Panie mają tu swoje miejsce, swoje zasady, swój mikroświat. Przestrzeń, w której mogą być sobą, napić się herbaty, kawy, zjeść coś albo nie robić nic - po prostu poleżeć.

Jedną z najważniejszych zasad noclegowni jest konieczność opuszczenia jej do godziny 7 - latem i do 8 - zimą. - Nieważne, czy jesteś chora, zmęczona, czy masz gorszy dzień, czy dopadła Cię niemoc. Nieważne, czy pada śnieg, deszcz, a ty nie masz butów tylko klapki - nikogo to nie interesuje. Możesz wrócić dopiero wieczorem - mówi Lusia.

Trudno mi sobie to wyobrazić. To co zrobić ze sobą w ciągu dnia, jeśli nie ma się pracy, nie ma się domu i nie ma dokąd pójść? Latem jest łatwiej. Zimą idzie się tam, gdzie jest ciepło. Do galerii, metra. Można cały dzień jeździć specjalnym autobusem po Warszawie - Mobilnym Punktem Poradnictwa, można iść na zupę, do którejś z organizacji pomocowych wydających posiłki. Posiedzieć w miejscu, z którego nie wygonią. Byle tylko zabić czas, byle przetrwać do kolejnego wieczora, kolejnego ranka i tak w kółko.

Dzień w siedzibie Fundacji Serce Miasta

Do siedziby Fundacji Serce Miasta można przyjść od poniedziałku do soboty, w mroźne dni - czasami także w niedzielę. Zazwyczaj jednak w niedzielę trzeba sobie radzić inaczej.

- Typowy dzień wygląda tu następująco. Przychodzimy, wpisujemy się na listę. Rozkładamy sobie dyżury, zdejmujemy krzesełka, wstawiamy kawę, robimy wspólne śniadanie, albo nie, to zależy kto ma na co ochotę - opowiada Malwina, jedna z podopiecznych. - Robimy pranie a później to już zależy od dnia - tłumaczy. Są wizyty u psychologa, wyjście po zakupy, grupa wsparcia AA. Trzy razy w tygodniu są warsztaty - plastyczne, z budowania siebie od podstaw, z kontroli emocji, stawiania granic. Jest dyżur pracownika socjalnego. Wspólne oglądanie filmów. - Codziennie jest coś innego - przyznaje Malwina. Grafik jest jednak stały. Osoby w kryzysie bezdomności mierzą się bowiem z poczuciem braku bezpieczeństwa. Rutyna pozwala im lepiej funkcjonować.

- Tutaj uczą się, jak to jest znowu mieć dom - mówi Lusia i wymienia - jak dysponować czasem, budżetem, wyznaczać sobie cele i umieć je realizować. Bo człowiek, który znika ze społeczeństwa, zapomina o najprostszych rzeczach, o normalnej codzienności.

Brak dachu nad głową to także samotność

Bezdomność często oznacza samotność, wykluczenie. - Społeczeństwo nie chce być identyfikowane z osobą w kryzysie - oznajmia Lusia. Zapominamy jednak, że są to osoby takie jak my, które gdzieś po drodze wypadły z systemu. A tych powodów wypadnięcia jest bardzo wiele. - To konflikty rodzinne, praca na śmieciówkach, bycie przy rodzinie - cicha praca w domu, która nie jest ubezpieczona, wpisana do emerytury ani wynagrodzona finansowo - mówi. I przyznaje, że kobiety mają trudniej z powrotem na rynek pracy po urodzeniu dziecka. - A jeszcze jak nie masz wykształcenia, bo w domu nikt o to nie zadbał - a ty zaczęłaś już rodzić dzieci - to nie da się wrócić - podkreśla Lusia.

Karolina

Siadam przy dużym stole kuchennym. Na środku ląduje miska z mini pączkami, które przyniosłam ze sobą. Taki drobny gest na przełamanie lodów. Naprzeciw mnie siedzą panie Karolina i Teresa. Obie zadbane, ładnie ubrane. Zwykłe kobiety. Takie jak ja - mogłabym powiedzieć - tylko że z inną historią. Klucz jednak w tej historii.

Co sprawiło, że panie się tu znalazły? - zaczynam banalnym pytaniem. Boję się urazić moje rozmówczynie. Zależy mi też na tym, aby nie czuły się przeze mnie oceniane.

- Przyjechałam do Warszawy w styczniu - zaczyna swoją opowieść pani Karolina. - Miałam obiecaną pracę z zamieszkaniem. Jednak, gdy przyjechałam to się okazało, że sprawa jest już nieaktualna. Pani, która mi zaproponowała pracę, nie odbierała telefonów. Miałam trochę pieniędzy, to poszłam do hostelu. Ale wystarczyło na parę dni. Wiedziałam, że są noclegownie i tak wyszło - przyznaje nieco skrępowana. Mówi, że nie chce wracać do domu i robi wszystko, aby jak najkrócej być w noclegowni. Znalazła pracę. - Może nie jest to praca marzeń, sprzątanie - na jej twarzy pojawia się nieśmiały uśmiech. Na chwilę milknie. W tle leci Kaśka Sochacka i utwór Wiśnia: A ja tęsknię….

- No gdyby może nie pierwszy mąż narkoman, drugi alkoholik, może inaczej byłoby wszystko - stwierdza po chwili.

W domu, pod opieką siostry została 16-letnia córka. Pani Karolina nie ma do niej praw. Śmieje się, że z córki prawdziwa buntowniczka i że to po mamie. - Ale ułoży się - mówi z czułością.

Pani Karolina przychodzi do siedziby Fundacji regularnie. Korzysta z terapii. Próbuje poskładać swoje życie. Ma nadzieję na nowy początek.

Teresa

Pani Teresa ma 59 - lat. Jest filigranowa, niemal krucha. Jak znalazła się w tej sytuacji? Przez przypadek. Jej pierwszy mąż zmarł. Wyszła ponownie za mąż i urodziła córkę. Nie był to jednak dobry człowiek - bił je. - Gdy uderzył córkę w głowę, po tym jak poprosiła go o wytłumaczenie lekcji, zabrałam ją i tak jak stałam wyszłam - opowiada. Uciekła do rodziców. Po jakimś czasie poznała starszego o 11-lat partnera i przeprowadziła się do niego Warszawy. Zamieszkali w jego mieszkaniu. Córka pani Teresy miała z nim dobry kontakt, mówiła nawet do niego tato. Gdy się wyprowadziła na swoje, przygarnęli kota. Planowali ślub. Pech sprawił jednak, że jej partner niespodziewanie zmarł na zawał. A jego dorosłe córki wystawiły panią Teresę razem z kotem za drzwi. - Czasami przejeżdżam tamtędy, okno jest puste. Ani tam firanka nie wisi, ani nic - mówi i dodaje - Gdybyśmy mieli ślub, wtedy one nie mogłyby mnie wyrzucić. Ale człowiek nie planuje takich rzeczy. Tak żeśmy się wybierali do tego ślubu, żeśmy się nie wybrali i teraz mam jak mam - mówi.

Przez jakiś czas mieszkała w hostelu. Pracowała na umowę zlecenie. Umowa się jednak skończyła, z czasem skończyły się też pieniądze i znalazła się w noclegowni. - W tej chwili usilnie szukam pracy. Tylko ja nic nie umiem robić - bo całe życie pracowałam w sklepie na kasie - przyznaje i dodaje, że w jej wieku nie jest łatwo zaczynać od nowa. - Najlepiej, jakby ktoś był z doświadczeniem i młody. Ile razy gdzieś dzwonię, słyszę - a ile ma Pani lat? - No 59. - A to dziękuję, A jak ktoś mówi - oddzwonię, to wiem, że nie oddzwoni. Tak to wygląda - stwierdza ze smutkiem. - A ja na której kasie nie stanę, to każdą znam - podkreśla.

Córka pani Teresy mieszka w innym mieście. Nieraz proponowała mamie, że zabierze ją do siebie. Pani Teresa chce być jednak samodzielna, a poza Warszawą trudniej o pracę. Tu stara się także o przydział mieszkania. To jej największe marzenie. Mieć swój kąt. - Swój kawałeczek podłogi. Chociaż pokoik malutki - daje się ponieść wyobraźni.

Tablice marzeń

Malwina jest uśmiechnięta i bardzo otwarta. Prosi, aby mówić do niej na Ty. Wróciła właśnie z wizyty u psycholożki i wybiera się do sklepu po produkty na zupę gołąbkową. Zarządziła ją i zasponsorowała dzień wcześniej Ania, pracowniczka socjalna. Nikt z obecnych takiej zupy nie jadł. Malwina będzie gotować ją po raz pierwszy, chociaż na co dzień pracuje jako szefowa kuchni.

- Będziesz Tereska? Bo my idziemy na zakupy - pokazuje na siebie i Karolinę. - Ten czarny telefon i słuchawki są moje. Pilnuj - wskazuje na ładujące się przedmioty. - A jak będę szła palić, to mam je zabrać? - pyta pani Teresa. -  To nie palisz przez dwadzieścia minut, proste - śmieje się Malwina. Widać, że łączy je pewna zażyłość, może nawet przyjaźń?

Dziewczyny się ubierają. Ktoś dostaje sms. Zrywam się, żeby umyć swój kubek po herbacie, ale pani Teresa jest szybsza. - Ja umyję - mówi. Rozglądam się po pomieszczeniu. Nad kanapą wiszą tablice marzeń. Rozpoznaję pracę pani Karoliny, której marzeniem jest własny kąt i piesek. Malwiny - która uwielbia gotować i marzy o podróżach. - A która jest pani, pani Tereso? - pytam. - Ta - pokazuje tę z kotem, psami i niewielkim domkiem.


Tablice marzeń podopiecznych Fundacji Serce Miasta. Tablice marzeń podopiecznych Fundacji Serce Miasta.

Co jakiś czas w siedzibie Fundacji pojawia się nowa postać. Nieśmiało mówi dzień dobry. Nerwowo wybiera ubrania i produkty z różowej skrzyneczki, jakby wstydziła się, że jest w tym miejscu. Zerka do przestrzeni wspólnej, ale do niej nie wchodzi. Może odważy się jutro? A może nie odważy się wcale? Kto wie.

W tle leci piosenka Beaty Kozidrak. Jedna z podopiecznych odpoczywa na kanapie. Przegląda telefon. Mówi, że szuka pracy, ale - jak sama przyznaje - nie wie, co chciałaby robić.

Zostawiam je na chwilę i idę do recepcji. Nagle do siedziby Fundacji wchodzi pijany mężczyzna. Nie wolno mu tu być. To miejsce tylko dla kobiet. Nie daje się łatwo wyprosić. Robi się nerwowo. W końcu odpuszcza i wychodzi.

Malwina

Dziewczyny wróciły ze sklepu. Malwina zaczyna kroić warzywa do zupy. - Widziałam twoją tablicę marzeń - zagajam. - Trudno jej nie zauważyć - śmieje się. - Gotowanie to moja pasja - stwierdza. Malwina pochodzi ze wschodniej Polski i jest w tej szczęśliwej sytuacji, że ma pracę. - Do Warszawy trafiłam po przejściach w swojej rodzinie. I tak wyszło - opowiada. W stolicy jest od stycznia. W Fundacji od początku czerwca. Na początku mieszkała na klatkach schodowych, dworcu - gdzie została okradziona ze wszystkich rzeczy. To pani Teresa zaprowadziła ją do noclegowni. - Za pierwszym razem byłam tam niecały miesiąc. Dzięki Fundacji znalazłam pracę i zamieszkałam w hostelu. Stać mnie było. Teraz ponownie wróciłam na noclegownię. Chcę odłożyć pieniążki i wynająć kawalerkę - mówi z dumą. - Podchodzę do tego czysto praktycznie. Miesiąc na noclegowni i w mojej pracy i jestem w stanie wynająć sobie kawalerkę. To taki mój kolejny cel - podkreśla.

Mieszkanie w noclegowni nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. - Latem jest łatwiej. Zimą jest bardzo trudno. Trzeba wyjść o ósmej. Większość kobiet nie ma dokąd iść. Błąkają się po dworcach albo autobusach, jeżdżą cały dzień po mieście, albo gdzieś siedzą - mówi. I dodaje, że to co je łączy, to poczucie braku celu, braku przynależności. To olbrzymie obciążenie psychiczne. - Wiem sama po sobie, taka kobieta nie ma motywacji do niczego, do żadnego działania - zamyśla się.

Malwina mogłaby wrócić do siebie, ale tutaj ma wsparcie. - Pracuję z panią psycholog, radzę sobie. Myślę, że za jakiś czas wrócę, ale to jeszcze nie jest ten moment. Na razie muszę trochę stabilniej stanąć na nogi - opowiada. Jest po rozwodzie. Ma troje dzieci, które zostały z byłym mężem. Często je odwiedza. Utrzymuje abstynencję. - Ile razy mi się nie chce tutaj przyjeżdżać - mówi - tym bardziej powinnam tu być. Bo to jest miejsce, które bardzo mi pomaga i mnie wspiera - przyznaje.

Poczucie wspólnoty

Zupa gołąbkowa. Zupa gołąbkowa.

Zupa bulgoce w garnkach. Robi się cicho. Przez chwilę nie ma nic do roboty. Pani Teresa zasnęła na kanapie. Malwina przykryła ją kocem i usiadła obok. Pani Karolina coś czyta. Jest przyjemnie i spokojnie. Czuję się trochę intruzem w tej ich przestrzeni.

Ciszę przerywa wiadomość, że trzeba iść po paczki do paczkomatu. Bierzemy wózek i idziemy. Chcę się pożegnać, ale Malwina nie daje za wygraną. Mówi, że zaraz będzie obiad i że jestem zaproszona. Nie potrafię odmówić, nie chcę jednak zabierać posiłku komuś, komu jest on potrzebny. Tym bardziej, że Fundacja nie ma stałych dostaw produktów i żywność to coś, czego najbardziej brakuje.

Dziewczyny nie mają jednak żadnych wątpliwości. Malwina stawia przede mną miskę przepysznej zupy gołąbkowej. Siedzimy razem przy stole. Jest jakaś magia w tym wspólnym posiłku. Żartujemy, śmiejemy się. Prawie jak w domu.

Posłuchaj audycji Trójki: