Jakub Żulczyk o książce "Kandydat": "Chciałem odzyskać nad sobą kontrolę"
- Coraz więcej nosiłem w sobie wkurzenia, frustracji, irytacji, ale też poczucia absurdu - tłumaczy Jakub Żulczyk w audycji "Plik Tekstowy" kulisy powstania swojej najnowszej książki.
Jakub Żulczyk
Foto: FOTON/PAP
Tuż przed pierwsza tura wyborów prezydenckich ukazała się najnowsza powieść Jakuba Żulczyka "Kandydat". Książka zapowiedziana, której powstanie zostało niejako sprowokowane procesem, w którym pisarz został oskarżony o "znieważenie głowy państwa". I o tym oczywiście także była mowa.
Czy prezydent Duda poczuł się obrażony?
Zaczęło się od tego, że w swoim wpisie na mediach społecznościowych Jakub Żulczyk nazwał prezydenta Dudę "debilem". Nie jest ważne dlaczego - ważne, że właśnie z to sformułowanie został oskarżony. Mówiąc kolokwialnie "zrobił się dym". I to niemały…
- Mam wrażenie, że wielu ludzie, którzy tę sprawę pamiętają, myślą, że to Andrzej Duda, jako osoba cywilna pozwał mnie o zniesławienie. To w ogóle nie było tak: ja miałem sprawę karną z paragrafu o "znieważenie głowy państwa". Czyli nie chodziło o to, że ja obraziłem konkretną osobę, która w konkretnym momencie jest prezydentem, ale znieważyłem urząd - tłumaczy Jakub Żulczyk. - Wydaje mi się, że to za Wałęsy zostało wprowadzone: wcale bym się nie zdziwił (…) Wszyscy prezydenci po Wałęsie na jakimś etapie kampanii obiecywali, że zniosą ten paragraf, Duda też, ale tego nie zrobili. I to była sprawa "ja kontra państwo polskie" - opowiada.
- Myśmy chcieli, aby prezydent Duda był stroną, chcieliśmy go wezwać na świadka. Albo, żeby przyszedł i powiedział, że on się czuje osobiście obrażony. Bo uważaliśmy, że to jest kluczowe dla tej sprawy. A jeśli powie, że czuje się obrażony, to rozmawiajmy dalej. A tak naprawdę do dzisiaj nie wiemy, jak on się poczuł - wskazuje.
Nadwrażliwość i narastanie frustracji
Całej tej sprawy z prezydentem Dudą można było uniknąć, mogło by nie być tego procesu. Można powiedzieć, że wszystko było efektem czyjejś nadgorliwości bądź nadwrażliwości.
- Każdy wpis na FB żyje najdłużej trzy dni. I ten żyłby tyle samo, gdyby nie to, że ktoś zgłosił to do prokuratury, która wszczęła postępowanie. Kiedy dostałem pismo z prokuratury, nikt już o tym nie pamiętał… - stwierdza pisarz. - Ja tego nie chciałem: nie lubię żadnych kontaktów z aparatem państwowym. (…) I to był pierwszy poziom frustracji. Drugi poziom frustracji, to, że stałem się bohaterem nie swojej sprawy: Komitetu Obrony Demokracji czy Silnych Razem. Nie interesowało mnie to nigdy, czułem się wmanipulowany w nieswoją sprawę. Potem była trwająca bardzo długo udręka w mediach społecznościowych, bo moje nazwisko nierozerwalnie splotło się z nazwiskiem prezydenta Dudy - wspomina.
Książka jako zaplanowany gest
- Coraz więcej nosiłem w sobie wkurzenia, frustracji, irytacji, ale też poczucia absurdu. Mam różne tożsamości publiczne - pisze książki, robię seriale (kilka obejrzała cała Polska), prowadzę popularny podcast o uzależnieniach (ludzie za to dziękują mi na ulicy) - i doszła taka nowa tożsamość. Sam sobie to zrobiłem, ale nie do końca mi się to podobało - przyznaje. - I przychodzi taki moment, a u mnie przychodzi zawsze dość późno, w którym zdaję sobie sprawę, że jeśli coś tak bardzo mnie obciążyło, tak zdominowało moje życie, wzbudziło tyle różnych sprzecznych i trudnych emocji i było takim ciężarem, to może będzie z tego dobra książka - opisuje chwilę, kiedy następuje przesilenie.
- Ta książka, pierwszy raz w życiu, była zaplanowanym gestem. A poza tym, nie będę ukrywał, chciałem odzyskać nad sobą kontrolę. (…) Mam świadomość, że ja to zacząłem i ja to kończę. W czymś, w czym długo czułem się aktorem, uzyskałem na koniec podmiotowość - dodaje.
Piotr Radecki