Ucieczka z gułagu po 70 latach
2012-11-23, 22:11 | aktualizacja 2012-11-24, 11:11
8 tysięcy kilometrów do przebycia i pół roku razem - na takie doświadczenie wystawiło się trzech młodych podróżników, którzy zapragnęli przywrócić pamięć o niezwykłej ucieczce Polaków z syberyjskiego łagru w 1941 roku.
Posłuchaj
Koncepcja wyprawy Long Walk Plus Expedition opierała się na bestsellerowej książce Sławomira Rawicza pt. "Długi marsz", która została przetłumaczona na 25 języków i zajmuje 53. miejsce na liście 100 przygodowych książek wszech czasów wg "National Geographic". Rawicz, w konwencji autobiografii, opisał prawdziwą historię zesłańca - Witolda Glińskiego, który wraz z towarzyszami uciekł z łagru zimą 1941 roku, a po 11 miesiącach wędrówki dotarł do Kalkuty, w której stacjonowały brytyjskie wojska.
Historię ujął w film "Niepokonani" Peter Weir, a w 2010 roku śladem zesłańców wyruszyli Tomasz Grzywaczewski, Bartosz Malinowski i Filip Drożdż. Wyprawa wystawiła na próbę zarówno ich siły fizyczne, jak i psychikę. - Ugrzęźliśmy na przykład na wschodnim brzegu Jeziora Bajkał, na całkowicie bezludnym obszarze tajgi. Byliśmy całkowicie zdani na własne siły, bo nawet kontakt ze światem zewnętrznym przez telefon satelitarny był utrudniony - wspomina dziś Grzywaczewski.
Podróż podzielono na cztery etapy: wodny (spływ statkami rzecznymi od punktu startowego w okolicach Jakucka aż do wschodniego brzegu Bajkału), pieszy (od wschodniego brzegu Bajkału do granicy rosyjsko-mongolskiej), konny (przez Mongolię do granicy z Chinami) i rowerowy (przez Chiny, Tybet i Nepal do Kalkuty).
Po jej zakończeniu powstał film "Długi marsz 70 lat później", a teraz także książka "Przez dziki Wschód. 8000 km śladami słynnej ucieczki z gułagu". - Nasza sytuacja była wyjątkowa, bo nie znaliśmy się przed tą wyprawą. Nie wiedzieliśmy, jakie mamy charaktery, jak zachowamy się w sytuacjach ekstremalnych i czy będziemy w stanie ze sobą wytrzymać. W książce opisuję lepsze i gorsze momenty, ale za sukces poczytujemy sobie, że wciąż jesteśmy kumplami - podkreśla Grzywaczewski.
A łatwo nie było, bo w tak ekstremalnych warunkach do awantury potrafią doprowadzić błahostki. - Przez pół roku razem szliśmy, gotowaliśmy, jedliśmy, spaliśmy, nie mogąc się z tej grupy wyrwać. "Ciche dni" były nam potrzebne właściwie po to, by od siebie odpocząć - dodaje Grzywaczewski w audycji "Do południa", poświęconej wyprawom w miejsca trudno dostępne.