Marcin Troński: aktorstwo to zawód, żadna świętość czy powołanie

Jest znakomitym aktorem filmowym, telewizyjnym i teatralnym, autorem sztuk i scenariuszy, reżyserem. Od blisko 50. lat jest związany z Teatrem Polskiego Radia. Laureat m.in. Wielkiego Splendora 2015. Z Marcinem Trońskim rozmawiał Piotr Radecki. 

Marcin Troński: aktorstwo to zawód, żadna świętość czy powołanie

Marcin Troński

Foto: Piotr Podlewski / Polskie Radio

Karierę aktorską zaczynał w połowie lat 70. Popularność i rozpoznawalność przyniosła mu rola zabójcy Kurta Rolsona w serialu "07, zgłoś się!", a później Romana w serialu "Klan". Ostatnio zagrał niewielką, ale ważną i charakterystyczną rolę Godzica w "Tartuffe" wg "Świętoszka" Moliera w Teatrze Telewizji. - Doskonale wpisał się we współczesność - mówi o tym spektaklu.

 

Piotr Radecki: Klasyka powraca, nawiązuję oczywiście do spektaklu "Tartuffe" w Teatrze Telewizji. Jak się gra wierszem? To nie jest prosta sprawa?

Marcin Troński: Rzeczywiście, to nie jest prosta sprawa, szczególnie kiedy się gra na żywo. Bo jak wyleci jakieś słowo, wtedy trzeba szukać rymu. Była taka słynna "Zemsta", gdzie Dyndalski powinien powiedzieć "Reumatyzmy jakieś łupią", na co Cześnik odpowiada "Iii... co powiesz zawsze głupio". Jednak w tym wypadku Dyndalski powiedział "Reumatyzmy jakieś gniotą", na co Cześnik odrzekł "Idź ty stary idyjoto". (śmiech) Szukał rymu na żywo - i znalazł! To trzeba mieć po prostu wykute na blachę, ale człowiek jest tylko człowiekiem, nie maszyną, i czasami może zapomnieć.

Co jest najważniejsze w mówieniu wierszem?

Utrzymanie rytmu. Każdy wiersz ma swój rytm i utrzymanie go, to rzecz szalenie trudna…

A kiedy, tak, jak w przypadku "Tartuffe’a", robi się uwspółcześnioną inscenizację, ten wiersz przeszkadza czy pomaga?

W tym wypadku nie przeszkadza. Tym bardziej, że "Świętoszek" jest świetnie przetłumaczony przez Jerzego Radziwiłowicza: to jakby współczesna mowa, nie ma żadnych archaizmów, więc utrzymanie rytmu nie jest takie trudne i skomplikowane. Trzeba tylko mówić logicznie, nie klepać: wypowiadać jak własne słowa.

Bartoszowi Bieleni, który grał tytułowego Tartuffe’a, brakowało kostiumów z epoki. A Panu?

Nie, ponieważ akurat ten "Świętoszek" doskonale wpisał się we współczesność. Choćby w kwestii wyłudzania rozmaitych dóbr: mamy przecież przykład naszego nieocenionego prezydenta, który wyłudził mieszkanie…

Coraz częściej spotykamy się z uwspółcześnianiem i aktualizacją klasyki. To dobry pomysł?

Nie jestem tego fanem. Te dzieła były pisane w określonych czasach i mnie po prostu bawi granie w tamtym kostiumie, dekoracjach i z manierą tamtych ludzi, zachowując jednocześnie ich emocje. Bo to, co pozostaje w człowieku, niezależnie od czasów, to właśnie są emocje. I one są najciekawsze.

Ale np. dzisiejsza młodzież nie jest przygotowana do tego, aby czytać owe archaizmy.

Dla nich to może być wręcz niezrozumiałe. A jak jest niezrozumiałe, to nudzi.

Może więc jednak warto uwspółcześniać?

Dlatego jestem za tym, aby jednak w szkole przerabiać klasykę. Przynajmniej jej dotknąć, spróbować zrozumieć, jak się kiedyś pisało…

Godzic grany przez Pana w "Tartuffie" nie jest postacią negatywną, chociaż przynosi złe wieści. W ogóle nie zagrał Pan zbyt wielu czarnych charakterów, ale właśnie z nimi jest Pan kojarzony…

Owszem. Powstał nawet fanklub Kurta Rolsona [zawodowy zabójca, który pojawia się w serialu "07 zgłoś się!" - red.]

To dobrze, czy źle?

Lubię to. Są przypadki, kiedy rola staje się przekleństwem dla aktora, ale ta się nie stała. Z Kurtem Rolsonem miałem przygodę w Łącku pod Płockiem, gdzie jest stadnina i kiedyś często tam jeździłem. Jeszcze za komuny siedzieliśmy w jedynej restauracji w Łącku. Do stolika podszedł taksówkarz i mówi: "Jeżeli jeszcze raz pana tutaj zobaczę, to nie odpowiadam za siebie". Pytam go: "Ale o co chodzi?". I słyszę "Łamać nóżki kalece…?" I wtedy pierwszy raz uświadomiłem sobie, że po pierwsze dobrze zagrałem, a po drugie - ludzie utożsamiają aktora z rolą. To znaczy, że to nie jest rola, tylko że to jest on naprawdę. Taka jest magia kina.


Marcin Troński jako Artur w spektaklu Teatru Telewizji "Tango" Sławomira Mrożka w reżyserii Piotra Szulkina Marcin Troński jako Artur w spektaklu Teatru Telewizji "Tango" Sławomira Mrożka w reżyserii Piotra Szulkina

"Klan", w którym grał Pan przez siedem lat, też nie stał się przekleństwem…

To był najtrudniejszy okres, jeżeli chodzi o przeciwstawienie się popularności. Rok 2000, jesteśmy w Rzymie, wchodzimy do bazyliki św. Piotra w Watykanie. Na środku stoi grupa ludzi i nagle słyszę "Patrzcie, Bogdan! Chryste, Boże, Bogdan!" i cała ta wataha rusza do mnie. Nieważne, że to zabytek, który ma 2000 lat, że "Pieta" Michała Anioła to jest coś fascynującego, że jakiś duch w tym jest… Nie - przyjechał Bogdan i to było dla nich najważniejsze!

Potem byliśmy na polskim cmentarzu na Monte Cassino, zajechał autokar z Polski i znowu: "Bogdan, Bogdan!". Mówię "Ludzie, chwileczkę! Czy możecie uszanować miejsce, w którym jesteśmy? Tutaj leży ktoś z mojej rodziny i proszę to uszanować". I odszedłem. A za plecami słyszę "Widziałeś, a to gnojek gwiazdorzy, przewróciło mu się w głowie".

Którą z ról pan najbardziej pamięta: najłatwiejszą, najtrudniejszą, najbardziej zaskakującą?

Najbardziej zaskakujący był "Kornblumenblau": przez przypadek zagrałem w nim rolę kelnera Moskwy. Miał go grać Piotrek Machalica, a ja miałem jakąś pomniejszą rólkę: nie pamiętam czy on się rozchorował, czy akurat nie mógł, bo grał w teatrze - w każdym razie nie zagrał. I Wosiewicz "przesunął mnie na Moskwę" (śmiech). Kłopot polegał na tym, że grałem więźnia, a oni wszyscy byli ogoleni. Tymczasem przygotowywałem się do roli kanclerza Jana Zamoyskiego w serialu "Kanclerz" i nie mogłem się ogolić na łyso. W związku z tym, zrobili mi najmodniejszą dzisiaj fryzurę: mocno przycięli włosy po bokach. Ale to jest rola, którą wspominam: dużo włożyłem w nią serca i pomysłów, które przez Wosiewicza, niestety już świętej pamięci, zostały przyjęte. 

Pamiętam też pierwsze moje spotkanie z Auschwitz - w roku bodajże 1986. Alexander Ramati, polski Żyd ze Stanów Zjednoczonych, kręcił film "And the Violins Stopped Playing" ("I skrzypce przestały grać") o zagładzie Cyganów w Auschwitz. Zaproponowano mi rolę Josefa Mengele. Jestem pierwszy dzień na zdjęciach, przebrałem się już w mundur. Przychodzi asystent i mówi "Panie Marcinie, ma Pan jeszcze godzinę". Więc wziąłem portfel i postanowiłem się przejść: komora gazowa, buty, okulary, walizki… W pewnym momencie wszedłem do toalety. Siedzi babcia klozetowa, mówię "dzień dobry" - cisza. Kiedy wychodziłem, wyjąłem portfel i chcę zapłacić, a ona patrzy na mnie zimnym wzrokiem i mówi "Od hitlerowców nie biorę". I dopiero wtedy sobie uświadomiłem, gdzie jestem i jak jestem ubrany: szybciutko stamtąd uciekałem do naszego budynku i więcej już nigdzie nie wychodziłem…


Marcin Troński jako Josef Mengele w filmie "I skrzypce przestały grać" Marcin Troński jako Josef Mengele w filmie "I skrzypce przestały grać"

Nie zapomnę też takiej sceny w Birkenau, kiedy jest przerwa w zdjęciach i statyści poprzebierani za Cyganów siedzą na trawie pod jednym z baraków: jedzą, gadają, śmieją się, piją. I Ramati, którego rodzina zginęła w Birkenau, nagle się oburza: "Jak oni mogą w takim miejscu jeść, pić, śmiać się…?!" Dopiero Edek Kłosiński, który robił tam zdjęcia, wytłumaczył mu, że dla nich to nie jest miejsce święte, tylko miejsce pracy. I w tej chwili są tu w pracy. To był dla mnie taki dosyć wstrząsający moment zderzenia dwóch rzeczywistości…

Słynny komediowy cytat "prawda czasu, prawda ekranu" nabiera w tym kontekście całkowicie innego znaczenia…

No właśnie.

Nie czuł Pan munduru, nie pamiętał o nim: można powiedzieć, że wszedł Pan w rolę. A jak Pan z roli wychodzi? Podobno każdy aktor ma na to swój sposób?

Nigdy nie miałem i nie mam z tym problemu: nie przenosiłem swojego zawodu na zewnątrz, na życie. Najwyżej to mnie dopadało, tak jak ten taksówkarz w Łącku czy ta sytuacja z mundurem. Czym innym jest skupienie na planie filmowym, kiedy między jedną sceną, a drugą człowiek jest skupiony na sobie, jest w tej postaci. Nie cierpię moich kolegów, którzy od razu po scenie wyjmują telefony i już wszystko poooooszło… Potem jakby wracają, ale widać, że wyszli z tych emocji, że to już nie to.

Jestem w stanie zrozumieć, to co przeżywają na przykład amerykańscy aktorzy. Tylko, że oni nie grają wieczorem w teatrze, nie kręcą sceny pomiędzy próbą a spektaklem: zajmują się wyłącznie filmem, siedzą na planie i są w nim przez trzy miesiące. Więc psychicznie to bardzo przeżywają i po skończeniu zdjęć długo muszą zrzucać ten "kostium".

Jestem bliżej szkoły Andrzeja Łapickiego, który zresztą przez dwa lata był moim wykładowcą, że aktorstwo to jest zawód. To nie jest powołanie, żadna świętość. Nie jesteśmy księżmi, a teatr to nie kościół: to zawód, który trzeba umieć wykonywać. A najważniejsza w tym zawodzie jest technika, która ma być tak opanowana, że gaszę papierosa i wchodzę na scenę. Trzeba być profesjonalistą jak szewc, jak krawiec. Trzeba się nauczyć podstaw tego zawodu, a potem albo ktoś ma talent, albo nie, albo ktoś trafia w swój czas, albo nie, albo jakiś reżyser się w nim zakochuje, albo nie. Potem to już różnie bywa, ale podstawy tego trzeba mieć pod paznokciem małego palca.

Ma Pan również ogromny dorobek, jako aktor Teatru Polskiego Radia: w 2015 roku dostał Pan Wielkiego Splendora. To jest jednak zupełnie inny rodzaj aktorstwa, gdzie nie widać twarzy, gestu: jest tylko głos.

To po prostu jest sztuka emocji: w radiu gra się emocjami postaci. Pierwszy raz do radia zaproszono mnie chyba w roku 1978. Teatr Polskiego Radia, dwa małe studia, mieścił się jeszcze na Myśliwieckiej. I jeden pokoik dla aktorów: mieściło się sześć krzeseł, więc starsi siedzieli, a młodsi chodzili po korytarzu. Ale przysłuchiwałem się i uczyłem podstaw od najlepszych, patrzyłem na ich technikę gry pracy z mikrofonem. Łapicki, Świderski, Gliński, Rudzki, Pawlikowski, Mrozowska, Hanin: długo można by wymieniać. Dzisiaj jest przedmiot "praca z mikrofonem", wtedy musiałem się tego nauczyć sam: cicho-głośno, w prawo-w lewo, do góry, tyłem…

W 2015 dostałem Wielkiego Splendora i kiedy była wygłaszana laudacja, usłyszałem, że zagrałem w ponad 700. słuchowiskach! Nogi się pode mną ugięły, bo nie wyobrażałem sobie, że to może być aż taka liczba.


Marcin Troński ze statuetką Wielkiego Splendora Marcin Troński ze statuetką Wielkiego Splendora

Jest Pan nie tylko aktorem: pisze Pan również sztuki dla radia i sam je reżyseruje.

Pierwszy napisałem scenariusz filmowy pod tytułem "Wyspa", który chodził za mną 15 lat. O dziennikarzu wojennym, który znalazł się na Bałkanach podczas wojny domowej. I trafiony odłamkiem, traci pamięć, trafia do szpitala. Tam opiekuje się nim pielęgniarka, która, kiedy trzeba ewakuować szpital, zabiera go do siebie na tytułową wyspę. I w tle jest cały czas wojna serbsko-chorwacka, a na pierwszym planie dojrzała miłość, która się rozwija. Dałem to do przeczytania ówczesnemu dyrektorowi Teatru Polskiego Radia, a mojemu przyjacielowi Januszowi Kukule. Powiedział "Przecież ty tego w życiu nie nakręcisz! Napisz z tego scenariusz radiowy". Zgodziłem się pod warunkiem, że to on wyreżyseruje, a ja zagram główną postać. Napisałem, przeczytał i mówi: "Rób!". "Jak to rób? Miałeś to wyreżyserować". "Nie, ty to wyreżyserujesz". "Ale ja chcę zagrać główną postać". "To sobie wyreżyserujesz i zagrasz główną postać". Tak się stało i od tego się zaczęło. Potem powstawały kolejne scenariusze: nagrałem już 17. lub 18. teatrów. I tylko jeden wg cudzego tekstu, który zresztą też powstał dzięki mojej inicjatywie.

W 2017 roku na Festiwalu Dwa Teatry w Sopocie dostał Pan Nagrodę im. Krzysztofa Zalewskiego oraz Nagrodę Publiczności za słuchowisko "Nie jestem wielbłądem".

Nagroda Publiczności jest dla mnie największą nagrodą: większą niż ta, którą przyznają jurorzy. Bo to jest to, co się publiczności najbardziej podoba i czego ona chce.

To słuchowisko szczególnie ważne dla Pana także z powodów osobistych.

To słuchowisko zrobiłem dla II Programu Polskiego Radia, ponieważ tam jest 60-minutowy format słuchowiska, a dla Jedynki czy Trójki 40- albo 45-minutowy. A ja chciałem opowiedzieć historię mojego ojczyma, Andrzeja Szalawskiego. 30 lat po jego śmierci chciałem wyjaśnić historię jego pracy jako lektor w "Die Deutsche Wochenschau" [niemiecka propagandowa cotygodniowa kronika filmowa wyświetlana przed seansami filmowymi w wersji polskojęzycznej jako "Tygodnik Dźwiękowy Guberni Generalnej" - red.]. I udało mi się wyjaśnić tę sprawę od początku do końca. Opierałem się na materiałach z przesłuchania go przez Związek Artystów Scen Polskich, który nałożył na niego 4-letnią infamię, oraz na dokumentach z sądu państwowego, który skazał go na cztery lata więzienia.


Marcin Troński podczas nagrywania własnej sztuki "Nie jestem wielbłądem" dla Teatru Polskiego Radia. W 2017 roku to słuchowisko w jego reżyserii zdobyło Nagrodę Publiczności na Festiwalu "Dwa Teatry" w Sopocie Marcin Troński podczas nagrywania własnej sztuki "Nie jestem wielbłądem" dla Teatru Polskiego Radia. W 2017 roku to słuchowisko w jego reżyserii zdobyło Nagrodę Publiczności na Festiwalu "Dwa Teatry" w Sopocie

Byłem to winien Andrzejowi, który mnie właściwie wychował, bo był ze mną od siódmego roku życia. Widziałem jego końcówkę, kiedy przeszedł na emeryturę, jak go bolała ta przeszłość. Nienawidził do niej wracać, chociaż miał tzw. zatarcie wyroku. Jednak zatarcie to nie rehabilitacja. W 1956 roku, kiedy Kazimierz Moczarski, który był jego przełożonym w Oddziale II KG AK, wyszedł z więzienia i składał wniosek o swoją rehabilitację i został zrehabilitowany, Andrzej miał to w dupie: po prostu nie chciał wracać do przeszłości. To było jego zaniechanie i z tego powodu cierpiał całe życie, bo wszędzie mu to wytykano. A gdyby wtedy to zrobił, by się okazało, że pracował dla kontrwywiadu, że wynosił dokumenty i tak dalej, byłby zrehabilitowany i koniec.


Nie jestem wielbłądem - 3 grudnia 2016
1:00:20
+
Dodaj do playlisty
+

 

Razem z Januszem Kijowskim na podstawie tej historii i słuchowiska napisaliśmy wspaniały scenariusz filmowy pod tytułem "Ja, aktor", opowiadający historię Andrzeja. Dzisiaj samemu trzeba chodzić i prosić o pieniądze na realizację, więc byłem z nim w Canal+ i dostałem odpowiedź, że nie jest im po drodze. A z Netfliksa nie dostałem nawet żadnej odpowiedzi. Ten scenariusz nadal leży w szufladzie u Janusza Kijowskiego.


Rozmawiał Piotr Radecki