Coldplay - Viva La Vida - w Trójce
2008-06-09, 23:06 | aktualizacja 2008-06-09, 23:06
Ten album wyrósł na pragnieniu odejścia od czerni i bieli w kierunku koloru – mówi lider Coldplay, Chris Martin. - Zdecydowaliśmy się pozwolić naszemu muzycznemu ogrodowi rosnąć w nieco mniej skrępowany sposób. Pies gończy został spuszczony z łańcucha.
Trójka jest patronem nowego albumu grupy Coldplay - od wtorku będziemy prezentować jego fragmenty w TuBaronie, a w przyszłym tygodniu będzie to nasza płyta tygodnia.
Jakkolwiek by tego nie opisywać, artystycznego skoku, jaki dla czwórki przyjaciół z Coldplay reprezentuje Viva La Vida nie można pomylić z niczym innym.
„Uważam, że to nasza najbardziej wyrazista i śmiała płyta” – mówi basista Guy Berryman. „O wiele bardziej otworzyliśmy się na nowe pomysły i nowe wpływy i o wiele mniej baliśmy się eksperymentować”.
„Bardzo łatwo powstrzymać się od wypróbowywania nowych rzeczy, jeśli kieruje tobą strach o to, co mogą powiedzieć na to ludzie” – dodaje Martin – „ale zmusiliśmy się, żeby do tego nie dopuścić”.
W rezultacie powstała płyta, na której przyjemnie zaprogramowany takt konkuruje z imponującym falowaniem organów kościelnych (Lost!), gdzie przestrzeń pomiędzy zwrotkami i refrenem wypełniona jest energetyzującymi szarpnięciami północno-afrykańskich smyczków i uderzeniami w tablę (Yes), gdzie pełne werwy klaskanie Flamenco przywodzi na myśl mroczną i przepełnioną rozpaczą historię (Cemeteries Of London), lub gdzie rytmy typu four-to-the-floor jednoczą się z płaczącymi smyczkami w odzie do utraconej chwały (Viva La Vida). Brzmi to dokładnie jak Coldplay. Tylko inaczej.
„Punktem wyjścia dla nowego albumu było słuchanie w trasie X&Y niesamowitej, dawno już nagranej piosenki Blur, pt. Sing (To Me)” – mówi Martin, odnosząc się do łomoczącego i hipnotycznego kawałka z pierwszego albumu Blur.
„Pamiętam, jak usłyszałem ten kawałek i pomyślałem – OK, musimy stać się lepsi jako zespół”. Pierwsza piosenka do nowego albumu Coldplay napisana została już następnego dnia.
„Napędzają mnie dwie rzeczy” – mówi dalej Martin. „Jedna z nich to próba nadania sensu istnieniu; druga to, kiedy usłyszę coś genialnego, próba napisania czegoś równie dobrego. Do stworzenia tego albumu zainspirowała nas wspaniała muzyka. Słuchaliśmy równocześnie Rammsteina i Tinariwen; rezultat to coś w stylu środkowej części 42. Przy tworzeniu kolejnej ścieżki słuchaliśmy Marvina Gaye i Radiohead. Albo Jay-Z i Golden Gate Trio. Albo My Bloody Valentine i Gerschwina. Albo Delakoty i Blonde Redhead. Nie ograniczaliśmy się w żaden sposób”.
„Zdecydowanie manipulowaliśmy przy naszej muzyce” – mówi gitarzysta Jonny Buckland. „Ale tych dźwiękowych manipulacji nie dokonaliśmy kosztem melodii, które pomogły uczynić Coldplay jedną z najbardziej popularnych grup na świecie od momentu wydania ich debiutanckiego albumu „Parachutes” w 2000 roku.
Album „Viva La Vida” można postrzegać jako wyraz eksperymentalnego nastroju grupy Coldplay, ale 10 ścieżek znajdujących się na płycie niezmiennie tętni ambitnymi, afirmującymi życie motywami i refrenami.
„Nigdy nie wstydziliśmy się naszych melodii i nigdy nie będziemy” - mówi Buckland. „Nadal mamy obsesję na punkcie tworzenia piosenek, które można śpiewać flisakom” – przyznaje Martin – „Chcieliśmy jedynie nieco inaczej je zaprezentować”.
Zgodnie z tym duchem zespół postanowił na samym początku procesu produkcji płyty, że „Viva La Vida” będzie ich najkrótszym albumem.
„Zdaliśmy sobie sprawę, że już od dawna nie wysłuchaliśmy żadnego albumu w całości, od początku do końca” – wyjaśnia Buckland – „Z tego prostego powodu, że ludzie umieszczają na nich zbyt wiele piosenek”. „Więc, mimo że oznaczało to zrezygnowanie z kilku ścieżek, które uwielbiamy,” – mówi Martin – „album ten nie mógł być dłuższy od odcinka CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas”.
I rzeczywiście, zespół zmieścił dziesięć utworów w zaplanowanych 42 minutach.
Kolejną dużą zmianą był fakt, że zespół znalazł dla siebie stałą siedzibę; dawną piekarnię schowaną w niepozornej alejce naprzeciwko osiedla w północnym Londynie. Mogli tam odbywać próby, pisać, tworzyć sztukę lub po prostu relaksować się (w tym celu szczególnie pomocna okazała się tarcza do grania w strzałki). Jak mówi Buckland – „To pierwszy prawdziwy dom zespołu, od kiedy odbywaliśmy próby w mojej sypialni studenckiej w 1999 roku. To coś zupełnie nowego”.
„Ta piekarnia to autentyczny dar niebios” – zgadza się perkusista Will Champion. „Mogliśmy tam być codziennie, bez jakiejkolwiek presji czasowej i po prostu pracować nad naszą muzyką. Wcześniej myśleliśmy: Mamy garść piosenek, trzeba wejść do dużego i drogiego studia i zacząć nagrywać. I zwykle kończyło się to tak, że odrzucaliśmy większość materiału i musieliśmy zaczynać od nowa, bo nie poświęciliśmy odpowiednio dużo czasu na próby i pisanie. Pracując nad tą płytą, zanim trafiliśmy do studia, spędziliśmy miesiące w Piekarni. Nagrywaliśmy wersje demo, graliśmy, próbowaliśmy i ćwiczyliśmy dopóki wszystko nie brzmiało świetnie. W efekcie byliśmy o wiele lepiej przygotowani do właściwego procesu nagrywania, czym w rzeczywistości zajęliśmy się też w Piekarni”.
Od początku w Piekarni zespołowi towarzyszyło dwóch producentów albumu, Brian Eno i Markus Dravs. „Praca z nami była pomysłem Briana” – mówi Martin. „Często spotykałem się z nim na herbacie i zaczynałem grać na elektronicznej tabli, a wszystko to zaowocowało pracą wartą rocznego wysiłku produkcyjnego. Wtedy Markus trafił na Wina z Arcade Fire, po tym jak pracował on nad albumem Neon Bible z Dravsem. Win powiedział – „Powinieneś podjąć współpracę z tym gościem, będzie stał nad tobą z batem, dopóki nie stworzysz czegoś naprawdę dobrego”.
Eno i Dravs połączyli swoje talenty, tworząc w studiu coś w rodzaju producenckiej ‘drużyny marzeń’. „Oboje są zupełnie różnymi osobami,” – wyjaśnia Berryman – „świetnie się uzupełniają”. Jak zasugerował Win Butler, Dravs był prawdziwym tyranem. „Zajeździł nas” – szeroko uśmiecha się Buckland. „Wszystko musiało być zrobione w zupełnej zgodzie z jego standardami. Naprawdę docisnął nas jako muzyków, żeby doprowadzić nas do momentu, w którym byliśmy w stanie nagrać większą część albumu na żywo”. No i to jest dokładnie to, co zrobili. „Powiedziałbym, że około 80 procent tego, co słyszycie na albumie, nagrane było przez naszą czwórkę siedzącą w kole i grającą razem” – mówi Martin. „To całkiem nietypowy sposób nagrywania jak na dzisiejsze czasy, ale jest to najlepsza zabawa w byciu w zespole”.
W międzyczasie, Eno dostarczył Coldplay inspiracji i wiary, potrzebnych do pracy nad ich brzmieniem. „Zupełnie zakłócił nasz porządek.” – mówi Champion – „Zmusił nas do zmiany wszystkiego w sposobie, w jaki zazwyczaj pracujemy i do sprawdzenia, dokąd nas to zaprowadzi. Brian ma tę niesamowitą zdolność demaskowania wspaniałej muzyki i sprawiania, że nabiera ona osiągalnego dla ludzi wymiaru. Niczego nie baliśmy się spróbować”.
I mogło to oznaczać cokolwiek – na przykład wyprawę do Barcelony, żeby nagrać część wokalną albumu w zabytkowych kościołach, lub zaproszenie hipnotyzera do Piekarni.
„To był udany dzień” – mówi Champion – „Przedyskutowaliśmy proces maksymalnego odprężenia i możliwości, jakie się przed człowiekiem otwierają, kiedy znajduje się w stanie, w którym wyobraźnia może pracować niczym nieskrępowana. Następnie zabraliśmy się do grania. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się cofnąć do brzmienia madrygału z czasów dynastii Tudorów czy czegoś w tym stylu!”
Niestety, nic takiego się nie stało; nic z muzyki, którą te wysiłki zaowocowały, nie trafiło na płytę, jednak zespół nadal uznał to za warte zachodu doświadczenie. „Chodziłem naładowany przez wiele tygodni” – mówi Champion. „To wszystko po prostu udowodniło to, co Brian zawsze mówił o braku strachu przed eksperymentowaniem i próbowaniem nowych rzeczy”.
„Brian wniósł do tego albumu bardzo dużo” – zgadza się Martin. „Po pierwsze, faktycznie grał on na jego dużej części. Wniósł do niego życie, wolność, napęd, ekscytację, dziwactwo, szaleństwo, seksualność, manię i wszystko, co charakterystyczne było dla zespołu Roxy Music. Wszystkie te rzeczy. On jest niesamowity!”
Również ważna dla powstania „Viva La Vida” była obecność w studiu bliskiego przyjaciela zespołu i byłego menedżera, Phila Harveya. To osoba, która wymieniona jest jako piąty członek zespołu Coldplay na książeczce towarzyszącej zarówno albumowi „Viva La Vida” jak i na drugiej płycie zespołu „A Rush Of Blood To The Head” z 2002 roku, która zdobyła wiele nagród. Podczas nagrywania trzeciego albumu Coldplay, „X&Y” w 2005 roku, Harvey był nieobecny; mieszkał w Australii.
„Przy naszym ostatnim albumie brakowało nam naszego wydawcy i piątego członka zespołu, ponieważ był on o kilka tysięcy mil za daleko” – mówi Martin. „Niektóre z utworów na tej płycie są świetne, ale brakowało nam kogoś, kto powiedziałby: Spokojnie, usuńcie to, a tym się nie przejmujcie. Phil to swego rodzaju najwyższa instancja dla nas”. „Myślę, że jego obecność sprawiła największą różnicę, jeżeli chodzi o tę płytę” – dodaje Buckland. „Bardzo nam go brakowało przy poprzedniej produkcji. On jest naszym mędrcem, płytą rezonansową, buforem, wszystkim. To niesamowite, o ile łatwiejsze jest wszystko, kiedy jest z nami”.
Nie oznacza to jednak, że produkcja „Viva La Vida” nie napotkała na problemy. Coldplay zawsze poddawał się ciężkiej szkole przy tworzeniu swoich płyt, a „Viva La Vida” nie była tutaj żadnym wyjątkiem.
„W rzeczywistości była to jeszcze większa huśtawka niż produkcja którejkolwiek z wcześniejszych płyt” – mówi Martin. „Myślę, że jeżeli człowiek chce stworzyć coś dobrego, musi się trochę pomęczyć. A my przerobiliśmy już wszystkie emocje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Oprócz gnuśności. Tego nie doświadczyliśmy; ale wszystko inne tak. I wydaje mi się, że można to usłyszeć na gotowej płycie”.
„Viva La Vida or Death And All His Friends” zaczerpnęła swój podtytuł od ekstremów emocji, które były dla niej paliwem twórczym. To album, który określają strata i niepewność, podróże i czas, szczęście i żale. „Nie jestem pewien czy to syndrom dwubiegunowości, ale z pewnością w naszych głowach coś się dzieje, coś co ma zarówno swoje wyże jak i niże” – mówi Martin. „Niestety nie da się tego kontrolować. Utwory na tę płytę pisałem w obu stanach; są radosne i przygnębiające, wyrażają wszelkie możliwe emocje. Nie mieliśmy żadnego planu dla tekstów, one po prostu takie wychodzą. I przy okazji generują też wiele okrzyków. Naszą muzykę zawsze wypełnia miłość, radość i ekscytacja”.
To wszystko wyraźnie widać w zawrotnym pędzie Lovers In Japan lub słodkiej i zmysłowej sielance Strawberry Swing. Ale równie mocno przejawia się to w usilnej nadziei ścieżki 42 („There must be something more” – „Musi być coś więcej”) lub w elektryzującym grupowo wykonanym finale do Death And All His Friends. „Nigdy nie przestaniemy pragnąć być optymistami” – mówi Martin.
„Chciałem, żeby ta płyta udowodniła, że zasługujemy na przyznaną nam pozycję” – mówi Martin. „I nie ma wątpliwości, że wyszliśmy z procesu jej tworzenia jako lepszy zespół; cokolwiek ludzie myślą o tej płycie, grając ją na żywo, damy czadu. W ostatecznym rozrachunku, niezależnie od tego, jak intelektualnie by do tego nie podchodzić, album ten ma być rozrywką dla ludzi; dostarczyć 42. minut radości dzięki dziesięciu wspaniałym piosenkom, z których każda będzie dla kogoś ulubionym utworem. Bardzo liczę na to, że udało nam się to osiągnąć”.