Uciekli z PRL, by wygrać 100 dolarów
2013-02-22, 23:02 | aktualizacja 2013-02-24, 09:02
- Z szarej, burej Polski roku 1985, z jej pustymi sklepami, dostaliśmy się do krainy czarów. Przez pierwsze trzy godziny w Szwecji chodziliśmy i oglądaliśmy wszystko wielkimi oczami - opowiada jeden z braci, bohaterów najsłynniejszej ucieczki z Polski lat 80.
Posłuchaj
W "Godzinie prawdy" usłyszeliśmy opowieść, która wydaje się być nierealną. Dwóch chłopców, w wieku 13 i 15 lat, decyduje się na ucieczkę z komunistycznej Polski na Zachód. Ich historia zostaje potem przedstawiona w filmie "300 mil do nieba".
Młodszy z braci - Krzysztof jest trzecim z ośmiorga rodzeństwa w rodzinie Zielińskich. - Pewnego dnia, gdy pomagaliśmy tacie, najstarszy brat Adam zapytał mnie, czy ucieknę z nim na Zachód i oczywiście powiedziałem "tak!". Nie było w tym przemyśleń o komunizmie, walce ze Związkiem Radzieckim, choć oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z rzeczywistości, w której żyliśmy, że ZSRR jest czymś złym dla Polski i Polaków. Myślałem, że brat mnie wrabia, ale tydzień później byliśmy za granicą - wspomina w rozmowie z Michałem Olszańskim. Dla Krzysztofa Zachód oznaczał "USA" i paczki z żywnością. - Zawsze byłem żądny przygód, lubiłem poznawać wszystko sam, choć czasami groziła za to kara. Gdy Adam zaproponował ucieczkę dla mnie najważniejsze było to, że wydarzy się coś nowego, a ja będę tego świadkiem.
Gdy plan ucieczki już był opracowany i pieniądze z książeczek SKO pobrane, zawarli z kolegami zakład, przez który już w Szwecji najedli się strachu ...
Wsiedli do nocnego ekspresu jadącego do Warszawy, a rodzicom zostawili list, by nie wzywali policji. - Szczęśliwie nie udało nam się na Okęciu dostać do luku bagażowego w samolocie, dziś wiem jakie tam panują warunki w czasie lotu, nie przeżylibyśmy - opowiada Krzysztof Zieliński o początku ucieczki.
Z Warszawy pojechali do Świnoujścia, sprawdzili godzinę odpływania promu, znaleźli TIR z najniższym podwoziem i wdrapali się na osie. - Było tam zdecydowanie mniej komfortowo, niż to widać na filmie Macieja Dejczera "300 mil do nieba". Leżeliśmy całą noc i do godz. 14 dnia następnego. Nie wiedzieliśmy dokąd ten samochód pojedzie, ani w którą stronę płynie prom.
W czasie całej podróży chłopcom sprzyjało szczęście, w porcie akurat chory był pies używany przy kontroli granicznej. - Podwozie sprawdzał celnik, świecił latarką, jedyne co miałem w głowie to, że powiem mu "Dzień dobry Panu", nic więcej. Miałem poczucie, że nas zobaczył, ale odszedł - wspomina gość Trójki.
Na promie bali się wyjść z ukrycia więc leżeli dalej , ale - jak wspomina - na promie było przynajmniej ciepło. Można zapytać jak dwóch młodych chłopców, jeszcze dzieci, zniosło te ekstremalne warunki. - Za naszych czasów życie było trudniejsze i hartowało. Nie bałem się bicia, mrozów czy ciężkiej pracy, bo to nie była nowość. Poza tym, gdy się ma nadzieję człowiek potrafi wytrzymać dużo więcej, a my czuliśmy, że jedziemy do dobra.
Z kryjówki wyszli dopiero po szwedzkiej stronie. Trafili na komistariat, gdzie z pomocą tłumaczki poprosili o azyl polityczny i trafili do obozu dla uchodźców.
Dlaczego musieli zjeść kartkę z koleżeńskim zakładem na 100 dolarów? Co działo się w Polsce, gdy ich pobyt w Szwecji wyszedł na jaw? Jak bracia radzili sobie w nowym kraju, czego doświadczyli ze strony mediów i jak dziś wygląda ich życie? Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!
"Godzina prawdy" na antenie Trójki w każdy piątek w samo południe.