Dzieci są sensem naszego życia
2011-04-18, 16:04 | aktualizacja 2011-04-18, 16:04
Ślub wzięliśmy 24 lipca 1999 roku. Mieliśmy wtedy, ja 25 lat, żona Elżbieta 24 lata. Po dwóch latach podjęliśmy decyzję, że postaramy się o dziecko, ale nie było to takie proste.
Mieszkaliśmy wtedy w Krakowie jako świeżo upieczeni absolwenci tamtejszych uczelni. Niestety, nasze starania zakończyły się w dosyć tragiczny sposób: nasz syn urodził się przedwcześnie i niestety zaraz po porodzie zmarł. Nikomu, nawet najgorszemu wrogowi nie życzę czegoś takiego, żaden rodzic nie powinien żyć dłużej niż jego dziecko, to nawet nie jest zgodne z naturą.
Pochowaliśmy Jasia w rodzinnej wsi mojej żony (sierpień 2001) i tam też przeprowadziliśmy się. Ginekolog opiekujący się nami starał się jak mógł i po pewnym czasie leczenia, a zasadniczo szukania przyczyn tego co się stało, powiedział nam, że następnym razem widzimy się jak będziemy w ciąży. I na szczęście tak się stało.
Oczywiście żona od razu dostała zwolnienie i nie mogła pracować. Mieszkaliśmy z moimi teściami, którzy jak mogli, pomagali nam (teściu od parunastu lat chorował na Parkinsona). Woziłem ją do lekarza do Krakowa raz w miesiącu (120km w jedną stronę). Musiała mieć w czasie ciąży zakładany specjalny szef na macicę i kilka dni leżała w szpitalu. W końcu zbliżał się termin rozwiązania.
Tydzień wcześniej zawiozłem żonę do Krakowa, mieszkała u mojej kuzynki, która pracowała w tym samym szpitalu, co lekarz prowadzący naszą ciążę. 8 listopada 2002 roku ok. 10 rano rozpoczęła się akcja porodowa, byłem przy żonie. Niestety wszystko zaczęło się przeciągać. Wieczorem żona zaczynała tracić przytomność, lekarz około 18:30 stwierdził: na salę operacyjną - cesarka.
Przestraszyłem się bardzo, bałem się i o dziecko, i o żonę. Stałem pod drzwiami sali operacyjnej, odmawiałem różaniec i czekałem. Nagle usłyszałem płacz dziecka, wiedziałem, że to dobry znak. Za chwilę wyszła pielęgniarka z zawiniątkiem, odchyliła rąbek i powiedziała, że chłopak.
Po dłuższej chwili dostałem do na ręce, zważonego, zmierzonego i zaszczepionego. I co? Nie miałem bladego pojęcia co i jak mam robić, ale w panikę nie zdarza mi się wpadać nawet w ekstremalnych sytuacjach. Główkę miał spiczastą jak mały kosmita – zbyt długo próbował przyjść naturalnie na świat. Szymon ważył 4300g i miał 57cm – kawał chłopa. Wszystko zakończyło się szczęśliwie i po tygodniu przywiozłem rodzinę do domu.
W międzyczasie kupiłem wszystko co potrzeba: ubranka, wózek, pościel, wanienkę, itp., itd. I wtedy się zaczęło: życie po przyjściu na świat, zwłaszcza pierwszego dziecka, staje na głowie. Wszystko musieliśmy podporządkować jemu, umeblowanie mieszkania, rozkład dnia, karmienie na godzinę, pranie, prasowanie, lulanie, spanie, palenie w piecu, itd.
Ale człowiek nie patrzył na to, ile to go kosztuje wysiłku i wyrzeczeń. Pierwszy, może nie do końca świadomy uśmiech dziecka, wynagrodził wszystkie wyrzeczenia związane z opieką nad nim. Pamiętam tę chwilę jak dziś.
Człowiek, podobnie jak zwierzęta, posiada instynkt macierzyński. Ja w pierwszy wieczór, jakby nigdy nic, przygotowałem wanienkę z wodą i wszystko do kąpania i umyłem dzieciaka, teściowa towarzyszyła nam w tej czynności (sama wychowała 5 dzieci), ale przez myśl mi nie przeszło, że przyszła umyć dziecko. Dopiero po paru tygodniach przyznała się, że przyszła je umyć, ale się nie wtrącała.
Przed każdym myciem podgrzewaliśmy mu na grzejniku ubranka i ręcznik, chuchaliśmy i dmuchaliśmy na niego jak na przysłowiowe jajeczko. Uczyliśmy się pewnych rzeczy z zakupionej książki i wszystko staraliśmy się robić koło niego sami. I wyszło nam to na dobre.
Jakieś półtora roku później, w kwietniu 2004, zadatkowałem wczasy we Władysławowie. Chciałem tam pojechać z żoną i naszym ukochanym synkiem. Chciałem też zabrać teściową, żeby w jakiś sposób wynagrodzić jej za okazywaną nam pomoc (zresztą teściową mam super), a poza tym nigdy nie była nad morzem, a my mieszkamy na Podkarpaciu.
Jak się niewiele później okazało, żona była w ciąży, więc z wczasów, czy jakichkolwiek wyjazdów musieliśmy zrezygnować, ze względu na duże ryzyko dla dziecka. Pojechał szwagier. Nam 5 stycznia 2005 roku, przez cesarskie cięcie, w szpitalu w Tarnowie, urodziła się Basia.
Wszystko zaczęło się od nowa, ale byliśmy już bogatsi o sporą dawkę doświadczenia. Mieliśmy pełnię szczęścia: syn i córka. Znowu pranie, prasowanie, karmienie, mycie, ale już bez lulania (a jednak się da). Dzieci rosły nam naprawdę jak na drożdżach i nie mieliśmy z nimi większych problemów zdrowotnych (poza typowymi chorobami wieku dziecięcego).
W międzyczasie wybudowaliśmy sobie dom i przeprowadziliśmy się do niego dokładnie w finał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 8 lipca 2006 roku. We wrześniu tego roku zmarł mój teściu. Po macierzyńskim żona poszła do pracy, ja też pracowałem cały czas. Byliśmy wszyscy dwa razy na wakacjach pod namiotem (2007/2008) razem z moim kuzynem, który ma 4 dzieci, było super. Dzieciaki się wybawiły i my też odpoczęliśmy.
Gdy na wiosnę 2009 roku razem z kuzynem planowaliśmy kolejne wakacje okazało się, że moja żona jest w ciąży – nici z wakacji. I tak 12 października urodził się nam Franiu. Teraz już dobrze chodzi, ale jeszcze nie mówi. Jest z niego prawdziwe "tsunami na nogach" – wszędzie się wskrobie, wszystkim rzuca, wszystko otwiera; ale jest tak pogodny i kochany, że nie mam siły go karcić, tylko uśmiecham się pod nosem. Bardzo nas zaskoczył swoim przyjściem na świat, ale na pewno tego nie żałujemy.
Życie z trójką dzieci może nie jest bardzo wykańczające, ale na pewno wymaga dużo wysiłku. Musieliśmy kupić sobie drugi samochód, żebyśmy mieli czym jeździć do pracy, gdy skończy się macierzyński. Mieliśmy odłożone parę groszy i tak kupiliśmy auto 7-mio osobowe, a wcale nie jest łatwo kupić samochód, na którego tylnej kanapie zmieszczą się 3 foteliki dziecięce.
Gdy Franiu miał 7 miesięcy (wiosna 2010) żona zaczęła się dziwnie czuć. Powiedziała mi, że chyba jest w ciąży, do czego ja raczej podchodziłem sceptycznie – przecież uważaliśmy. Zaproponowałem, żeby zrobiła test i wynik był pozytywny. Pojechaliśmy do lekarza i potwierdził nasze przypuszczenia.
Trzymaliśmy to w tajemnicy, ale niedługo zaczęły się problemy i żona trafiła do szpitala na obserwację. I wtedy okazało się, że będziemy mieć bliźniaki! To był prawdziwy szok.
Może nie szok, ale olbrzymie zaskoczenie. Dzieci miały się urodzić w Dzień Babci 21 stycznia. Żona była przerażona, ja też bałem się najgorszego. Codziennie dużo się modliłem, żeby wszystko się szczęśliwie zakończyło. Na szczęście dzieci rozwijały się prawidłowo i rosły w miarę równo.
Od grudnia żona musiała leżeć, ze względu na dzieci. Ja wziąłem urlop świadomie niewykorzystany wcześniej i czekaliśmy na dalszy rozwój. 27 grudnia zawiozłem żonę do szpitala, tam pod opieką lekarską, miała czekać do nowego roku, żeby dzieci były z 2011 roku.
Dwójkę starszych dzieci wywiozłem do siostry na przerwę świąteczną (ma dzieci w podobnym wieku i ładnie się razem bawią). Zostałem sam z Franiem. Na szczęście teściowa mi niesamowicie pomagała, a Franiu bardzo ją lubi. Rano przed pracą zawoziłem go do niej, a po południu odbierałem. W środę 29 grudnia o 4 rano zadzwonił telefon – żona dzwoniła, że wody jej odeszły.
Godzinę później powiadomiłem teściową i poprosiłem, żeby się przygotowała to po nią przyjadę, póki Franiu śpi. Gdy wyjeżdżałem teściowa już była blisko, przyszła na piechotę (1,5km o 5 rano w grudniu, a ma 72 lata). O godzinie 6:45 urodziła nam się córeczka Zosia (2350g), a pięć minut później syn Stasiu (3300g). Oczywiście było to kolejne, czwarte już cesarskie cięcie. Trzeba było zgromadzić pewne rzeczy dla jeszcze dwójki dzieci.
Znajomy z Krakowa, który też ma bliźniaki dał mi prawie nowy wózek, od kuzynów przywiozłem 2 łóżeczka (wyczyściłem je i wymalowałem), koledzy w firmie zrobili zrzutę i kupili nam parę rzeczy (materace, pościel dla dzieci, itp.), siostra i kuzynka pożyczyły nam nosidełka dla dzieci. Dużo dzięki temu zaoszczędziliśmy.
Pierwsze dwie noce z bliźniakami w domu były bardzo ciężkie. Musieliśmy założyć specjalny zeszyt, w którym wpisujemy, które z nich i o której godzinie ile zjadło – łatwo się w tym pogubić, zwłaszcza wstając do nich nocą.
Ludzie są życzliwi i nam pomagają: dostajemy jakieś używane ubranka, dziadkowie kupują czasem pampersy, czy przyjadą do nas z własnym ciastem. Wcale się nie obrażamy na to, że ktoś nam chce pomóc i daje czy pożycza może nie nowe, ale całkiem użyteczne rzeczy. Nasze wydatki znacząco wzrosły i mimo, że nie zarabiamy najgorzej, nie jest lekko.
W lutym tego roku, zaraz po chrzcinach bliźniaków nasz Franiu się rozchorował. Przez cztery noce spałem z nim w oddzielnym pokoju i nie zbliżałem się do bliźniaków żeby ich nie zarazić. W końcu trafiłem z nim na tydzień do szpitala, a żona została z pozostałą czwórką dzieci w domu.
Dojechała do niej moja mama, bo teściowa też od Frania załapała wirusa. Okazało się, że Franiu ma rota wirusa, a potem jeszcze obustronne zapalenie uszu. Jak mi go było szkoda, nie mógł spać, co zjadł, to zwrócił. Tak się odwodnił, że już przestał chodzić.
Był obrazem nędzy i rozpaczy, schudł, smutne oczka, częsty płacz i ogólne wycieńczenie. Wszystko bym dał, żeby wziąć to na siebie, a on żeby nie cierpiał. Na szczęście kilka kroplówek i antybiotyk dożylnie przyniosły zamierzony skutek. Bałem się tylko, żeby bliźniaki tego nie "załapały" przy okazji, ale udało się je uchronić.
Po dokładnie tygodniu wyszliśmy ze szpitala. Byłem z nim tam nieustannie przez 7 dni i nocy, a sale były przepełnione chorymi dziećmi. My na pojedynczej sali byliśmy w trójkę: trójka dzieci i trójka dorosłych. Przez kolejny tydzień musieliśmy jeszcze codziennie rano i wieczorem jeździć z Franiem na zastrzyki do szpitala (15km w jedną stronę), ale dzielnie to zniósł. Wszystko się szczęśliwie zakończyło.
Teraz mamy wspaniałą gromadkę dzieci: Szymon 9 lat, Basia 6 lat, Franiu 18 miesięcy, Zosia i Stasiu 3 miesiące. Na szczęście mamy rodzinny samochód i nie musimy się martwić o to, że się nie zmieścimy w nim wszyscy.
Bliźniaki już zaczynają się do nas uśmiechać, Franiu rozrabia, Basia jest niezastąpioną "awaryjną" opiekunką bliźniąt, a Szymon ma za miesiąc I Komunię św. Za żadne skarby świata oboje z żoną nie oddalibyśmy żadnego z nich, a ich uśmiech, zadowolona mina czy ciągłe psoty (zwłaszcza Frania) są dla nas wynagrodzeniem za trud włożony w opiekę nad nimi.
Na szczęście zbliża się wiosna, robi się ciepło i dzieci mogą coraz więcej przebywać na świeżym powietrzu, wszyscy mamy dosyć tej długiej i męczącej zimowej aury. Teraz przed nami kolejne wyzwanie: musimy jakoś dostosować nasz dom do tak licznej rodziny. Mamy możliwość zabudowy poddasza, ale to wymaga sporych nakładów finansowych, ale pomału damy radę.
Najważniejsze dla nas jest oczywiście zdrowie i dobro naszych dzieci i żadne z nas nie zawahałoby się nawet przez ułamek sekundy ruszyć im z pomocą, nawet gdyby na drodze była ściana ognia. Czasem dają "w kość" , czasem my mamy dość, czasem chce się tylko siąść i płakać, ale jak już dotrzemy do wieczora, dzieci śpią, wyprasujemy wszystko, co zdążyliśmy wyprać za dnia i położymy się spać, to jest nadzieja, że rano będzie znowu lepiej, będziemy trochę wypoczęci po nocy i będziemy mieć więcej sił do przeżycia kolejnego dnia.
Dzieci są sensem naszego życia i spoiwem łączącym naszą rodzinę. Sam w to nie wierzyłem, dopóki nie wziąłem na ręce własnego dziecka. Teraz nie widzę świata poza nimi i nie wyobrażam sobie życia bez dzieci. Nie mogę się już doczekać wakacji i urlopu spędzonego z cała gromadką, całymi dniami na robieniu niczego.
Grzegorz Toczyński