Siedział niesłusznie 12 lat w areszcie. "Wolność fajnie smakuje"
- Przez te lata w trudnych chwilach miałem poczucie, że cokolwiek zrobię, jakkolwiek się obrócę, to spadam, a każdy mój ruch powoduje dalsze osuwanie - mówi w audycji "Godzina prawdy" Czesław Kowalczyk.
Foto: Glow Images/East News
Gość Trójki spędził w areszcie śledczym dwanaście lat za zabójstwo, którego nie popełnił. W tym czasie stracił wszystko - rodzinę, majątek i przede wszystkim czas, którego nikt nigdy mu nie zwróci. Kowalczyk przez pięć lat siedział w celi zupełnie sam, cały czas pod nadzorem kamer, z zapalonym non stop światłem. - Zauważyłem, że mam problem z werbalizacją własnych myśli. Miałem kłopoty z dobieraniem słów - opowiada.
Jak mówi, tylko dzięki mocnej psychice udało mu się przez to przejść, bo pewnie wiele osób na jego miejscu dawno by się załamało. - Dostarczano mi książki, ćwiczyłem i medytowałem, ale głównie na spacerach mogłem wyrzucić z siebie negatywne emocje - dodał.
Dzień, który zmienił moje życie
Był rok 1999. - Pojechaliśmy do przychodni z moim synem i narzeczoną. Musiałem zawrócić po książeczkę zdrowia syna. Wychodząc z domu, zobaczyłem ludzi w kominiarkach. Aresztowano mnie - opowiadał Kowalczyk.
Już na komisariacie dowiedział się, że jest podejrzany o zastrzelenie człowieka. - W myślach się z tego śmiałem. Do czasu, gdy przeczytałem protokół z okazania. Rozpoznano mnie jako sprawcę. Nóżki się troszkę ugięły i już nie byłem taki kozak - przyznaje.
Kobieta, która była świadkiem morderstwa, wskazała na Kowalczyka. - Nie zrobiła tego specjalnie, policja wykorzystała jej słabość związaną z chwilowym nieprzyjmowaniem leków psychotropowych. Po tych lekach była podatna na sugestie i dlatego wskazała mnie. Nie był to skutek perfidii, o którą ją podejrzewałem - mówi.
"Liczba killerów musi się zgadzać"
Kowalczyk przyznaje, że człowiek, który zlecił morderstwo, był osobą, z którą się spotykał. - Zleceniodawca tego morderstw w pewnym momencie pękł i opowiadał, jak było. Kobieta po dwóch tygodniach odwołała swoje zeznania i cały proces powtarzała, że się pomyliła. Zleceniodawca wskazał osoby, którym zlecił morderstwo, ale to też nie wystarczyło prokuratorowi - wspomina.
Poszkodowany negatywnie ocenia system wymiaru sprawiedliwości. - Prokurator, który prowadził sprawę, nie chciał się ze mną spotkać po opuszczeniu przeze mnie więzienia. Tak mamy stworzony system. To fabryka, która ma stworzyć produkt odpowiadający wymogom społecznym. Liczba killerów w więzieniu musi się zgadzać - podkreśla.
Podczas procesu usłyszał wyrok dożywocia. Jako więzień "N" (niebezpieczny) był w rygorze aresztu śledczego. - Do końca nie miałem prawomocnego wyroku i być może to uchroniło mnie przed tym, że nie siedzę do końca w więzieniu i że tam nie umarłem - zastanawia się.
12 lat, 3 miesiące i 9 dni...
Trzy lata temu nastąpił przełom. Policja zatrzymała osoby, które przyznały się do zarzuconego Kowalczykowi morderstwa. - Potrzebowałem 12 lat, 3 miesiący i 9 dni, żeby wyjaśnić tę sytuację - wylicza. Teraz, jak sam przyznaje, marzy o jednym - by jego syn, który uważał, że ojciec go nie kocha, dał mu szansę.
Kowalczyk do końca wierzył, że wyjdzie z więzienia. - Udało mi się przetrwać dzięki przebywaniu z mądrymi ludźmi, którzy już dawno umarli. Czytałem filozofów i ich myśli, które kiedyś spisali. W jakiś sposób pomogło mi to przetrwać - wspomina.
"Godzina prawdy" na antenie Trójki w piątek, 30 maja, od godz. 12.05 do 13.00.
Rozmawiał Michał Olszański.
(to/mk)